Moja przygoda z grami jest burzliwa i pełna paradoksów.
Nie będę może bawił się w archeologię i wspominał o czasach „Amigowych” tylko skupię się płaszczyźnie pecetowej i zacznę od pierwszego komputera z prawdziwego zdarzenia, jaki sprezentowałem sobie w wieku 19 lat dzięki funduszom zarobionym podczas wakacyjnego wyjazdu do pracy za granicą.
Udało mi się wtedy uzyskać nieco ponad 1000 ówczesnych Marek Niemieckich co pozwoliło na zakup dosyć dobrej jak na owe czasy konfiguracji, opartej na Athlonie i najmocniejszej karcie z serii GeForce 2.
Konfiguracja ta (wraz z późniejszymi upgrade’ami) pozwoliła na ogrywanie, przez najbliższych kilka lat, wszystkich istotnych tytułów wychodzących na tę platformę i jak spoglądam na różnego rodzaju podsumowania/rankingi prezentujące najlepsze gry z lat 1997-2006 to widzę, że zasadniczo nie ominęło mnie nic istotnego a ostatnim „dużym” tytułem z którym się zmierzyłem był TES Oblivion.
Kolejnych 10 lat to pewnego rodzaju dziura. Z różnych i złożonych przyczyn zarzuciłem granie a sprzęt komputerowy zaczął służyć codziennym, użytkowym celom, nauce i pracy przez co wyposażony byłem przez te czas w laptopy, netbooki i desktopy o biurowej konfiguracji.
Gdzieś w 2012 roku odkryłem STEAM i pojawiła się w moim życiu gra „Team Fortress 2”; tym sposobem na powrót udało się mnie przykuć na długie godziny do komputera, do tego stopnia, że nastukałem ponad 1500 godzin – głównie medykiem 😉
Był to jednak tylko ten jeden tytuł i traktowałem tę gra jako typowy, wieczorny odstresowacz po całym dniu pracy.
W 2015 roku zamieszkałem za granicą, musiałem poukładać sobie życie niejako na nowo i gdy rok później urządzałem się w nowym mieszkaniu, uznałem, że czas wrócić do korzeni, podejść do sprawy ortodoksyjnie i choć konsolowe pokusy nacierały z każdej strony, podobnie jak różnego rodzaju poważne/laptopowe rozwiązania to zapragnąłem poczuć się znowu jak przed laty i zafundowałem sobie typowo gamingowy sprzęt komputerowy w sprawdzonym, starym, dobrym stylu 🙂
Ok, sprzęt złożony, podłączony, mam wszystko łącznie z gamingową myszą, podkładka, słuchawkami i fotelem 😉 ale pojawia się najważniejsze pytanie czyli – w co grać?
Okazało się to sporym wyzwaniem bo po pierwsze: do nadrobienia miałem 10 lat, po drugie: nie dysponuję już taką ilością wolnego czasu jak kiedyś i jak już grać to w coś sensownego, wybitnego; po trzecie: zauważyłem, że przez ten czas stałem się bardziej wybredny i nawet teoretycznie udane (wysoko oceniane) tytuły potrafią mnie po kilku godzinach zniechęcić – tak po prostu, przez brak tego „czegoś”.
To wszystko w okolicznościach posiadania ponad 200 tytułów przypisanych do konta STEAM bo tłukąc w TF2 zajmowałem się jednocześnie kolekcjonowaniem gier, których nawet nie próbowałem odpalać….przez tych kilka lat zaliczyłem masę promocji, bundle, Winter/Summer Sale etc. etc. i – choć to niedorzeczne – rozbudowywałem bibliotekę o kolejne pozycje, których jedyną rolą było leżakowanie.
Po długich przymiarkach i łamaniu sobie głowy, wybrałem w końcu grę od której postanowiłem zacząć nadrabiać zaległości a okazał się nią SKYRIM.
Było to przy okazji rozwiązanie poniekąd symboliczne, gdyż – jak już wyżej wspominałem – młodzieńczy etap grania zakończyłem na Oblivionie.
Dzięki tej grze poczułem po raz pierwszy od lat ten przyjemny rodzaju uzależnienia, kiedy gra staje się częścią naszego życia i nawet po odejściu od komputera człowiek planuje dalsze w niej działania, zastanawia się co będzie dalej i będąc np. w pracy zastanawia się nad dalszym rozwojem postaci 😉 natomiast mogąc w końcu usiąść ponownie przed komputerem odczuwa się prawdziwą ekscytację, przeradzającą się następnie – w miarę grania – w szczerą satysfakcję po finalizowaniu poszczególnych etapów.
Nie obeszło się też oczywiście bez zarywania nocy i spędzania kolejnego dnia w trybie “zombie” 😉
Co najciekawsze – gra pełna jest irytujących rozwiązań, drewnianych postaci, fedexowych zadań, nużących smoków, głupawych motywów a walka bronią białą (standardowo dla tej serii) sprowadza się generalnie do szaleńczego machania bronią i “zaklikania” przeciwnika…
Nie ma to jednak najmniejszego znaczenia bo twórcom udało się stworzyć tak wciągający świat gry, że już po kilku dniach grania wiedziałem, że mam do czynienia z czymś absolutnie rewelacyjnym i najwyższej oceny nie zmienią już żadne bugi, niedoróbki i inne wpadki.
Wsiąkłem totalnie.
Poza fabułą i wątkami pobocznymi, które po prostu chce się robić (nawet jak jest to dziesiąta z kolei prawie taka sama jaskinia czy dwemerskie ruiny) nie bez znaczenia jest też wyjątkowy klimat jaki udało się uzyskać. Atmosfera oraz epickość tej produkcji jest po prostu zniewalająca.
Skyrim zapewnił mi dobre pół roku wyśmienitej zabawy i wydobył każdy pierwiastek, który składa się na sedno oraz cel grania a po ukończeniu gry odczułem autentyczną pustkę, porównywalną z tą jakiej doświadczyłem po trójce “Wiedźmina” ale o tym już w kolejnym wpisie 🙂
Ocena całościowa: podstawka + dodatki.
10/10






