Powiedzmy sobie szczerze – Trent Reznor osiągnął wszystko, co może osiągnąć muzyk – i tu powinny się posypać kolejno nominacje i zdobyte nagrody, łącznie z Oskarem, Złotym Globem, Rock and Roll Hall of Fame, nagrodami MTV i Billboardu i Grammys, których akurat Reznor nigdy nie chciał i nie cenił. Zasadniczo pisanie o kimś takim to już tylko puszczanie pary w eter, Nine Inch Nails to już muzyczny elementarz a Reznor jest po prostu odnoszącym sukcesy biznesmenem – ale z uwagi na fakt, że autor ten był i jest nadal dla mnie osobiście bardzo ważnym artystą, do którego pomimo upływu lat chętnie wracam, pozwolę sobie zostawić w tym miejscu parę słów.
Hesitation Marks to ósmy wydany pod szyldem NIN album studyjny z roku 2013 i płyta, którą już poznałam jako osoba bardzo dorosła, która dawno za plecami pozostawiła czasy młodzieńczego buntu i brnęła w życie, po troszę nie mając nic lepszego do roboty, z długą listą w czasie porzuconych mistrzów i związanych z nimi rozczarowań i stąd z poniekąd lekko cynicznym stosunkiem do sztuki czy w szczególności showbiznesu, czekając spokojnie, aż kryzys wieku średniego zapuka do drzwi. W tym właśnie momencie odnalazła mnie płyta projektu wcześniej doskonale mi znanego, która jakimś cudem odnalazła we mnie tę już mocno sfatygowaną i dosyć zapomnianą strunę efektu obcowania z czymś trywialnie mówiąc, bardzo dobrym, co pozostanie z wami na dłużej i czego w szale konsumpcjonizmu nie zjecie i nie wydalicie. Dziś ten krążek znam już na pamięć i urządzając i meblując ten osobisty skansen czy memory palace rzeczy lubianych i bliskich jaźni, nie mogło jej zabraknąć.
Zacznijmy od oczywistego dla oczu – ta płyta jest długa. Wszyscy pamiętamy złoty standard starych wydawnictw, w którym odkrywaliśmy płyty od Led Zeppelin po Megadeth – 8-10 utworów, 35-45min running time, jedna ballada; dwa, trzy single i kilka zapełniaczy. Tu mamy 14 ścieżek, czyli jak to mówią Czesi dużo muzyki za mało pieniędzy i właściwie ciężko mi oznaczyć na liście utworów jakieś dla mnie osobiście słabe punkty. Mamy tu industrial, w który Reznor świetnie umie, mamy ciekawe loopy i dobre teksty. Mamy świetne Copy of a Copy, Came Back Haunted, All Time Low, mamy majorowy i jakby przewrotny Everything, mamy w końcu kolejne dominanty płyty w postaci rytmicznych Satellite i In Two. Jest spokojny Various Methods of Escape i kolejno dalsze Ohrwurmy w postaci Running i I Would For You. Ośmielę się stwierdzić, że płyta trzyma poziom od początku do końca, nie wpływa na mielizny i nie męczy – jest to swego rodzaju prezent od Reznora dla starych fanów, poszukających wciąż naiwnie cienia wrażeń znanych z Fragile, to w końcu nadal dobry, refleksyjny Nine Inch Nails, który jeśli tylko chce, może wypuszczać lekką muzykę z potencjałem singlowym. Nazwijcie mnie knypem, ale lubię późny NIN i nie oczekuję od pięćdziesięciolatka, żeby w peruce wbijał się w obcisłe skórkowe gacie i chciał rozbijać patriarchat, to jest zresztą odnoszę wrażenie różnica w dojrzewaniu będącym udziałem Reznora i jego onegdaj bliskiego kolegi, Marilyn Mansona, który swego czasu był właściwie wg słów Reznora „the smartest person in the room”, a teraz, cóż… Krótko mówiąc, nie przychodźcie do mnie po notę o We Are Chaos.
Jak pewnie zauważyliście, nie lubię pisać o muzyce i raczej nie często będę to tu robić, częściowo z przeświadczenia, że lepiej jej posłuchać i sprawdzić, czy rzecz odnajdzie w was tę właśnie stronę, którą od lat odnajduje we mnie. Kto nie słuchał (jeśli są jeszcze na tym świecie tacy), marsz kupić płytę czy tam odpalić Spotify i nadrobić zaległości.
9/10