W poprzedniej recenzji był Mayhem, więc należy pójść za ciosem i sięgnąć po Darkthrone a konkretnie po drugą płytę, będącą jednocześnie ich blackmetalowym debiutem.
W ramach asekuracji chciałbym na początku uprzedzić, że (uwaga:spoiler) w finalnej konkluzji dojdę zapewne do wniosku iż to najlepszy blackmetalowy album w historii, co będzie można uznać za rażącą niekonsekwencję, gdyż podobna konstatacja pojawiła się w przypadku wpisu o DMDS Mayhem a w niedalekiej przyszłości, siłą rzeczy, zagości w poświęconym Burzum.
Nic na to nie poradzę i pozostaje pogodzić się z faktem, że tych najlepszych/najważniejszych dla BM wydawnictw jest kilka a palmę pierwszeństwa przejmuje to, którego w danym momencie słucham 😉
Po drugie, nie zamierzam przy okazji niniejszej recenzji przeprowadzać analizy rozwoju gatunku ani brnąć ze szczegółami w przebieg całej tej historii a już na pewno rozbierać tego procesu na części pierwsze, rozstrzygając kto był pierwszy, kto ma większe zasługi, kto kogo inspirował i tak dalej.
Jeżeli pojawią się dane, fakty i nazwy zespołów to użyte zostaną jedynie doraźnie, celem lepszego opisania, tudzież uzasadnienia moich wniosków.
Warto na samym początku opisać – krótko i pobieżnie – sytuację hard-rocka i heavymetalu na przełomie lat 80/90 a był to po prostu złoty okres w dziejach tej muzyki. Długowłosych facetów w jeansowych jajogniotach czy inny skórach słuchali po prostu wszyscy i nie trzeba było nawet zaopatrywać się w tym celu w nagrania, gdyż był to szeroko pojęty mainstream panoszący się po radiowych oraz telewizyjnych ramówkach, w związku z czym nasze matki nuciły sobie pod nosem Europe, Scorpions czy Bon Jovi podczas tłuczenia kotletów a na szkolnych dyskotekach tańczyło się “wolnego” do “Nothing Else Matters”.
Oczywiście były to odpowiednio ugrzecznione i perfumiarskie wcielenia muzyki, która kojarzy nam się przede wszystkim z ciężarem i agresją, lecz fakt niebywałej popularności jest niepodważalny.
Z kolei thrash metal, za sprawą Metalliki, wprowadzony został na salony i amerykańskie formacje tego nurtu miały swój wielki czas święcenia triumfów w karierze, w wielu przypadkach prowadząc życie na wzór gwiazd popu.
Europejski thrash, jako ten bardziej toporny (pomijam wyjątki, cały czas to robię) nie doświadczył może takiego fenomenu, jak rówieśnicy z Bay Area, ale również mógł się poszczycić obecnością w MTV, programach muzycznych czy audycjach skierowanych do młodzieży.
Deathmetal był już wprawdzie dla ścisłego mainstreamu zbyt ciężkostrawny, lecz i tak był wtedy u szczytu popularności, docierając do masowych odbiorców dzięki dedykowanym audycjom/rubrykom w mediach a czasem potrafił pojawić się jako ciekawostka w takich periodykach jak “Bravo”. Do dzisiaj pamiętam, jak w podstawówce notorycznie natrafiałem na niewiele mi mówiący napis “Obituary” namazany na ścianie bloku, czy też wydrapany cyrklem na szkolnej ławce.
A co z blackmetalem? Zasadniczo, to, co obecnie nazywamy “Pierwszą falą” uznano za rozdział zamknięty i wyeksploatowany. To, co było dlań charakterystyczne traktowano jako pośredni etap rozwoju, uznawano za nieudolne początki i rezultat braku doświadczenia/umiejętności/odpowiedniego sprzętu.
Niektórzy wręcz wstydzili się swoich wcześniejszych nagrań, jak chociażby Celtic Frost w kontekście tego co wyszło pod szyldem Hellhammer; ci konkretni zresztą, mieli w tym czasie zupełnie inną wizję swojego rozwoju, wydając takie koszmarki Cold Lake i Vanity/nemesis.
Kreator/Sodom/Destruction nagrywali wprawdzie swoje najlepsze albumy w historii, aczkolwiek poruszając się już na płaszczyźnie ściśle thrash metalowej i starając się dorównać kolegom zza wielkiej wody pod względem jakości brzmienia i umiejętnościom technicznym.
To tylko kilka przykładów i nie widzę sensu odnosić się do wszystkich przypadków, ale zasadniczo praktycznie cały metal parł w kierunku grania technicznego, bogactwa aranżacyjnego, jak najlepszego brzmienia i tworzenia jak najbardziej rozbudowanych solówek, a w każdym razie taka muzyka była promowana przez wytwórnie i najlepiej się wówczas sprzedawała.
Darkthrone traktowani byli wtedy jako wschodząca gwiazda norweskiego deathmetalu a w pozytywnych recenzjach “Soulside Journey” wróżono im świetlaną przyszłość w szeregach tuzów tegoż gatunku.
I wtedy właśnie pojawia się “A Blaze in the Northern Sky”.
Płyta depcząca wszelkie zdroworozsądkowe reguły, idąca totalnie pod prąd obowiązującym trendom i sprawiająca wrażenie muzycznego samobójstwa, a w najlepszym wypadku brzmiąca jak jakiś żart.
Muzycy nagle zapomnieli jak się gra na instrumentach i cofnęli się pod każdym względem w rozwoju, opierając swoją muzykę na koszmarnym brzmieniu, prymitywnych riffach, z rzadka pojawiających się koszmarnych solówkach i paskudnym wokalu, który z growlu przepoczwarzył się w ochrypły skrzek, a to wszystko gęsto okraszone sprzężeniami, szumami oraz piskami, podkreślającymi amatorski, nieudolny charakter całej produkcji.
Jak to się dalej potoczyło – doskonale wiemy.
Kilka lat później cały świat ogarnięty był blackmetalowym szaleństwem a dotychczasowy kształt sceny metalowej runął w posadach, ustępując miejsca swoistemu nowemu porządkowi.
Za każdym razem, kiedy przypominam sobie tę historię, jestem pod wrażeniem tego, czego udało się dokonać grupce smarkaczy z Norwegii.
Mam tu na myśli cała, raczkująca, blackmetalową scenę w tym kraju u progu lat ‘90, kiedy zaangażowana w ten proces była szersza grupa osób, przy czym chłopcy z Darkthrone stanowili jeden z kluczowych elementów.
Wyobraźmy sobie bowiem grupę nastolatków, gdzieś w Norwegii, którzy podczas regularnych spotkań przy piwie, wpadają na absurdalny i karkołomny pomysł aby po prostu zmienić świat. Wpłynąć na sytuację milionów słuchaczy, wysadzić w powietrze reguły rządzące przemysłem fonograficznym, zmienić sytuację tysięcy zespołów/wydawców i zapoczątkować nową epokę w muzyce.
Którzy słuchają koszmarnych nagrań sprzed lat, demówek Hellhammera i stwierdzają, że o to właśnie chodzi w metalu, że te rzekome “nieudolne początki” to esencja, że wszelkie ułomności owych nagrań mają stanowić podstawę gatunku i jego elementy charakterystyczne a jednocześnie że należy iść pod prąd wszelkim świętościom, wytycznym, standardom i regułom, tak na płaszczyźnie muzycznej, jak i wizerunkowej oraz ideologicznej.
Bunt, rewolucja.
To wszystko jest na tej płycie. Sześć kawałków będących elementarzem norweskiej szkoły blackmetalu, którą – w szerszym ujęcia – nazywa się zazwyczaj drugą falą. Dla mnie to po prostu piękna płyta, na swój sposób romantyczna i pozytywna, gdyż pokazuje, że czasem nawet najbardziej absurdalne, młodzieńcze marzenia potrafią się ziścić 😉
Mamy początek 2023 roku i od wielu lat to właśnie blackmetal pozostaje najbardziej kreatywnym i ciekawym podgatunkiem metalu – warto zatem raz na jakiś czas przypomnieć sobie od czego się to wszystko zaczęło.
Może niewiele piszę o samej zawartości muzycznej, ale nie chcę powtarzać wytartych frazesów o płycie, którą przeanalizowano już tyle razy wzdłuż i wszerz; nadmienię jedynie, że pomimo (słusznego) doszukiwania się deathmetalowych motywów mamy do czynienia z blackmetalową otchłanią najwyższej próby a o sile i jakości świadczy fakt, że osobiście nie znam osoby nurzającej się w tym gatunku, do której by ten pomnik kultury nie trafiał, co nie jest takie oczywiste, gdyż nie należą do wyjątków sytuacje, gdy otrzaskani black-fani nie trawią Venom, nie gustują w Burzum czy też nie podzielają zachwytów DMDS Mayhem.
Geniusz “A Blaze…” przejawia się właśnie tym, że zachwyci zarówno marudnego, wybrednego poszukiwacza jak i niedzielnego knypa na tropie blackmetalowych hiciorów 😉
10/10
Co to za wydanie CD?!
Hej, przede wszystkim dzięki za odwiedziny. Na zdjęciach widać wydanie Peaceville CDVILED415X z 2012 – to jubileuszowy, dwupłytowy digibook, gdzie pierwszy dysk jest „regular” a drugi zawiera te same utwory z komentarzami Fenriza, natomiast sama książeczka zwiera naprawdę sporo informacji + fotek.
Naprawdę solidna robota i właściciwe tylko niewymiarowość całości może czasem przeszkadzać 😉