Tradycyjnie, podczas pisania mojej pseudo-recenzji, wrzuciłem opisywaną płytę do odtwarzacza i zdałem sobie sprawę, że niespecjalnie mam pomysł na to co powinienem w tym materiale zawrzeć a nawet od czego zacząć..
Trudno bowiem napisać coś odkrywczego i ciekawego o albumie, mającym z jednej strony tak fundamentalne znaczenie i pokrytym pokładami kultu a jednocześnie tak wyświechtanym pod względem pop-kulturowym.
Osobiście zacząłem go odkrywać w 1997 roku, dzięki składance “Gods of Darkness” (Nuclear Blast) gdzie zaprezentowano “Freezing Moon” a następnie, praktycznie przez kilka lat – już po zapoznaniu się z całym albumem – odkrywałem go nadal, poznając stopniowo okoliczności jego powstania, historię zespołu i wszelkie fakty związane z tym, co działo się wtedy w Norwegii.
Powyższe sprawiło, że DMDS zapisała się w moim młodym, kucowatym umyśle jako płyta szczególna, legendarna i okryta szczególną aurą, przez co, słuchając jej, występowały u mnie autentyczne CIARY.
Z kolei teraz trudno oczekiwać takich wrażeń i pozamuzycznych, gdyż otoczka tajemniczości całkowicie się już ulotniła.
Historia Mayhem wałkowana była już niezliczone ilości razy i to przez media głównego nurtu a temat jest przemielony do cna, czy to przez samych muzyków w wywiadach, czy to na łamach książek i różnorakich publikacji. Aktualnie wystarczy poświęcić dwie godziny, oprzeć się na Wikipedii + Youtube i wiemy na ten temat praktycznie wszystko. Będąc w Oslo można sobie z marszu wdepnąć do słynnej piwnicy pod niegdysiejszym “Helvete”, natomiast w nudny wieczór można sobie odpalić “Władców Chaosu” na CDA.
Od wielu lat jedynymi świeżymi elementami są żarciki, memy i szeroko pojęte śmieszkowanie z Vargiem/Euronymousem w rolach głównej i jedynie to potrafi jeszcze budzić jakieś emocje – oczywiście pozytywne bo często kontent ten jest kapitalny 😉 Varg aktualnie dostarcza masy udanych gifów i zabawnych wpisów na Twitterze, Necrobutcher ze swoim wyznaniem, że również chciał zabić Euronymousa wzbudza zasłużony śmiech a mi osobiście zdarza się przekabacić DMDS na De Mysteriis Dom Niggeriis 😉
Wbrew pozorom, pomaga to tylko tej płycie.
Zawartość muzyczna jest bowiem tak doskonała, że i bez tej całej otoczki, z czystym sumieniem zasługuje na najwyższą notę; całe szczęście, że muzyka BM ma wiele twarzy, wcieleń oraz odcieni, ponieważ w swoim stylu Mayhem osiągnął punkt, który od 1993 roku ustala granicę nie do przekroczenia.
Pewien paradoks budzi fakt, że choć z jednej strony jest to opus magnum drugiej fali czarnego metalu i jeden z głównych symboli ówczesnej metalowej rewolucji, to dzieło to robi piorunujące wrażenie również pozbawione jakiegokolwiek pozamuzycznego kontekstu.
Jest to idealnie skrojony album, zawierający 46 minut fantastycznych dźwięków, zaklętych w prawilnych ośmiu kawałkach, spośród których można nawet wyodrębnić odpowiednik ballady w postaci “Life Eternal” a “Buried by Time and Dust” to – ze swoimi 3 minutami i 34 sekundami – gotowy materiał na radiowy singiel 😉
Pomijając te drobne heheszki, jest to niewątpliwie produkt zrealizowany i ustrukturyzowany zgodnie z najistotniejszymi standardami, obowiązującymi w branży.
Materiał jest skondensowany i treściwy, pozbawiony dłużyzn oraz zapychaczy a każdy z ośmiu utworów stanowi mały majstersztyk, przez co powinna być to lektura obowiązkowa dla każdego miłośnika szeroko pojętej muzyki rockowej.
Tu nie ma miejsca na żadne słabsze momenty – tej płyty słucha się od początku do końca bez cienia znużenia.
To też znamienne, że chociaż od tego czasu blackmetal odkrywany był wielokrotnie na nowo i każdy ma inną definicję tego gatunku, to są pewne elementy wspólne.
Jednym z nich jest pewien specyficzny pierwiastek, który staram się wychwycić w każdej nowo poznanej płycie z BM i na tej podstawie jestem w stanie stwierdzić czy mi się podoba, czy też nie (przynajmniej wstępnie); to taka swoista cezura pokazująca czy się “umi w blackmetale czy nie umi”. Nazwijmy to jak chcemy – vibe, klimat, atmosfera, duch, cząstka, nastrój, kreowany obraz, skojarzenie, to coś, aura, przekaz podprogowy…nieważne, sam nie potrafię tego określić; w każdym razie o ile na wielu (udanych) płytach w tym gatunku udaje się tego dotknąć, zaznaczyć to czy uchwycić, to na “De Mysteriis” się to po prostu wylewa.
Lektura obowiązkowa i to nie tylko dla kucy, ale dla każdego muzycznego erudyty, który chciałby usłyszeć najlepsze płyty w historii.
10/10